Przedstawiam Wam opis próby przejścia jednego z najbardziej interesujących challengy w Wielkiej Brytanii – Welsh 3000. 48 kilometrów, 15 szczytów powyżej 3000 stóp (914 m npm) w 24 godziny. Do pokonania są góry o łagodnych ale bardzo długich stokach oraz te, które wymagają umiejętności scramblingu w mocno eksponowanym terenie. Rekord to 4 godziny i 20 minut (!!!) ustanowiony w 1988 roku przez niesamowicie utalentowanego szkockiego skyrunnera – Collina Donnelly. Normalni chodziarze górscy są w stanie zamknąć przejście w 16-18 godzin jednak najczęściej jest to około 20 godzin.
Próbowaliśmy zrobić to przejście już poprzednio ale odpuściliśmy ze względu na fatalną pogodę. Tym razem pomysł wpadł nam do głowy totalnie znienacka. Pogoda, jak nigdy, zapowiadała się wyjątkowo dobrze. Jedynym problem było to, że ja (przyznaję się bez bicia) od 2 miesięcy robiłam ze sobą nie za wiele, mówiąc szczerze prawie nic, bo właśnie taką potrzebę miał mój organizm – odpoczynek. Ale że ja jestem chojrak nad chojrakami to od razu założyłam, że oczywiście przejdziemy całe 50 km bez większego problemu. Jak się okazało, trzeba mierzyć siły na zamiary i czasem ugryźć się w język…
Od 2012 roku jesteśmy członkami londyńskiego klubu wspinaczkowego, który posiada malutką chatkę w Nant Peris, wiosce w samym środku Parku Narodowego Snowdonii.
Chatka jest wyjątkowa bo jest bardzo skromna, bez wygód, udogodnień i udziwnień. Kuchnia jako tako wyposażona, łóżka piętrowe ale trzeba mieć własny śpiwór, nawet do toalety trzeba chodzić do wygódki! I dzięki temu wszystkiemu kosztuje grosze a okoliczności przyrody są zachwycające.
Tak więc, spakowaliśmy graty i pognaliśmy piątkowym wieczorem ku naszej przygodzie.
Plan mieliśmy następujący: łapiemy najwcześniejszy autobus z Nant Peris do Pen-y-Pas, gdzie rozpoczynają się szlaki na Snowdon i Crob Goch. Przechodzimy całość, a dopiero po zejściu na drugą stronę parku narodowego martwimy się jak wrócić do chatki. Genialnie!
I tak jak założyliśmy tak zrobiliśmy. Pierwszy autobus odjeżdżał dość późno bo o 830 ale dni o tej porze roku są bardzo długie, więc ciągle mieliśmy szanse na powodzenie. Pogoda była FANTASTYCZNA! Takie widoki, jak w ten dzień nie zdarzają się za często. Niestety najczęściej całość jest spowita mgłą i tylko można się domyślać co widać ze szczytów. Tym razem było idealnie! Widoki po horyzont, morze gór, skał i owiec oczywiście, których w Walii jest więcej niż ludzi.
Rozpoczęliśmy podejście na Crib Goch (923m), który jest uważany za jeden z niebezpieczniejszych szczytów na terenie Snowdonii. A wszystko to z powodu jego grani, która swoim kształtem przypomina ostrze noża i przechodząc ją wzdłuż można spoglądać w ziejące przepaście po obu stronach wąskiego szczytu. Oczywiście Marcin nic sobie z tego wszystkiego nie robił w przeciwieństwie do mnie. Gdybym mogła to nawet zębami bym się skał łapała byle by nie spać i zabić się na śmierć. Ale dzięki Bogu udało mi się przeżyć. Potem było jeszcze kilka małych wież i podejście na drugą górę – Garned Ugain (1065m), która dla równowagi jest do przejścia bez żadnych problemów. Stąd widzieliśmy już kolejkę ludzi idących na szczyt Snowdonu – najwyższej góry Walii (1085m). Dołączyliśmy do korowodu i żwawym krokiem weszliśmy na szczyt. Mały kominek z punktem triangulacyjnym był dosłownie obklejony ludźmi więc odpuściliśmy i pobiegliśmy (dosłownie) w dół. Początkowo zejście prowadziło wzdłuż kolejki wąskotorowej, ale oczywiście nie mogło być zbyt łatwo i musieliśmy wybrać bardziej intensywny wariant zejścia, czyli prawie że pionową ścianą prosto w dół, na azymut, bez ścieżki (1000 metrów zejścia na odcinku 6 km). Za to wokół nas było mnóstwo owiec, owczych bobków i ukrytych strumyków płynących pod trawą, które pozwoliły nam zaliczyć kilka spektakularnych podjazdów. Owa wyrypa skróciła nam czas zejścia i dzięki temu pierwszą część zamknęliśmy w czasie 3 godzin i 30 minut. Pionowa ściana sprowadziła nas wprost do Nant Peris. Z butami pełnymi wody przemaszerowaliśmy obok naszej chaty.
Od tego momentu rozpoczęliśmy sekcję Glydersów, w której znajduje się 5 szczytów. Już pierwszy – Elidir Fawr (924m), dał się nam mocno we znaki – 800metrów przewyższenia na odcinku 3km. Podejście prowadziło podmokłą ścieżką prosto pod górę, prawie bez trawersów, jedyne 90 minut. W tym czasie o szczyt zaczepiła się chmura i po wyjściu ponad poziom zieleni zrobiło się dość nieprzyjemnie. Do tej pory szliśmy prawie że na golasa, ale do momentu wejścia w chmurę spodnie, czapki i rękawiczki poszły w ruch. Witamy w Snowdonii! Tutaj nic nie jest pewne na 100%. Stąd zeszliśmy do siodła i podeszliśmy pod Y Garn (947m), na szczycie którego powróciło lato więc spodnie, czapki i rękawiczki powędrowały spowrotem do plecaków. Ze szczytu roztaczała się niebywała panorama północnej Snowdonii z morzem w oddali.
Po zejściu z Y Garn zobaczyliśmy potęgę kolejnych dwóch siostrzanych szczytów Glyder Fawr (1001m) i Glyder Fach (994m). Trasa biegła niewielkimi zakosami dość pionową ścianą pokrytą łupkowymi kamykami i suchą ziemią, co powodowało, że często robiliśmy dwa kroki w przód ale jeden w tył. Podejście było trochę było mozolne ale koniec końców – stanęliśmy na szczycie. Oba szczyty mają bardzo podobny wygląd i pokryte są rozrzuconymi głazami i skałami, które tworzą fantazyjne formy. Całość daje wrażenie powierzchni księżyca tudzież innej planety.
Po obfotorgafowaniu wielu głazów i skał nadeszła pora na zejście kolejną bardzo stromą ścianą. Marcin stąpał jak motylek nie zważając na odjeżdżające spod nóg kamienie i żwir. Ja natomiast najchętniej zjechałabym na tyłku lub sturlała się w dół. Było by szybciej i mniej stresująco. Podczas tej walki o życie pojawiły się u mnie dwa niepokojące objawy. Po pierwsze moje nogi, a szczególnie mięśnie ud, były już tak przemęczone, że kolana zaczęły wyginać mi się w bardzo niefizjologicznych kierunkach, a po drugie szybkość mojego marszu spadła drastycznie do tempa stuletniego żółwia. Po tym jak postawiłam stopę na płaskim gruncie złamałam naszą żelazną zasadę i usiadłam! Tak, usiadłam! Nie wolno siadać podczas długich marszy! Absolutnie zabronione! Lepiej stać i umierać niż siadać i potem jeszcze bardziej umierać. Kolejną górą na naszej liście był Tryfan (917m). Potężna góra pod każdym względem. Jakiekolwiek podejście wiązało się z poważnym scramblingiem i ekspozycją szczególnie na porywiste podmuchy od strony morza.
Zdrowy rozsądek walczył z miłością do wyzwań i ku mojemu przerażeniu wygrał! Wiedziałam, że wejście na Tryfan na nogach z waty i przepracowanych mięśniach może skończyć się niewesoło. Nawet pomimo tego, że mieliśmy super czas wiedziałam, że to jest mój koniec. Oczywiści odbyliśmy naradę wojenną i doszliśmy do wniosku, że wracamy bo może i zmieścilibyśmy się w 24 godzinach ale prawdopodobnie kosztem zdrowia. Warto? Chyba nie. Góry nie uciekną, poczekają.
Podsumowanie przejścia: było genialnie! Nawet jeśli nie zrobiliśmy założonego planu. Oczywiście nie poddajemy się i w przyszłym roku znów zawalczymy.
Wnioski: następnym razem zaczynamy wyjście o 3 nad ranem. Zabieramy ze sobą zdecydowanie więcej treściwego jedzenia, którego tym razem mieliśmy za mało. Zorganizujemy kogoś z samochodem, kto nas podwiezie pod Pen-y-Pass, a potem odbierze zwłoki z Bethesda (i może wesprze świeżym ubraniem i wodą po zejściu z Tryfana). I przede wszystkim pojedziemy (ja pojadę) przygotowani do takiej wyrypy. I oczywiście wyjazd najlepiej dostosowac do pogody bo robienie Welsh3000 we mgle, deszczu i wietrze nijak się ma do możliwości podziwiania widoków, których z reguł nie widać.
Bo to naprawdę nie są żarty!
W sumie: 27km w 10godz i 45 min, suma przewyższeń 2293m.