The North Devon Half Marathon był kolejnym krokiem w naszej karierze biegowej. Co prawda zapisaliśmy się na maraton ale po przybyciu na miejsce okazało się, że chyba porwaliśmy się z motyką na słońce. Fakt, widoki z okna naszego pokoju hotelowego (który był utrzymamy w stylu naszego PRL’u!!) były przepiękne, bo morze, fale, plaża i …. wzgórza i to dość pokaźne, a my na takie coś nie byliśmy przygotowani ani trochę.
Cóż, muszę się przyznać, że gdzieś tam wyczytałam, że jest to jeden z cięższych maratonów w Anglii, ale nie powiedziałam o tym Marcinowi, bo jeszcze by się rozmyślił, a po drugie stwierdziłam, że co tam, nie będzie aż tak źle. Ale było źle i to bardzo. Wieczorem poszliśmy na spacer brzegiem morza. Cieszyliśmy się wspólnie spędzonym czasem, moczyliśmy nogi w morzu i spoglądaliśmy co rusz na te wielkie pagóry za naszymi plecami. Wtedy właśnie powiedziałam Marcinowi o tym co przeczytałam na temat tego biegu…. 😀
The North Devon AONB Marathon and Half Marathon są jednymi z bardziej wymagających oraz widokowo powalających biegów na terenie Anglii. Bilety rozchodzą się jak świeże bułeczki. Trasa składa się z dwóch pętli po 21 km każda. Pierwsza pętla to również trasa półmaratonu. Wszelkie trudy i niedogodności biegu rekompensują zapierające dech w piersiach widoki. Większość trasy prowadzi przez North Devon Area Of Outstanding Natural Beauty (ang. „Obszar o wybitnym pięknie naturalnym”), którego elementy uznano za cenne dla krajobrazu tak więc w tym przypadku przepiękne linie brzegowe, klify i plaże. Start i meta biegu znajdują się w Woolacombe, miejscowości położonej nad morzem, gdzie przez cały rok zjeżdżają się miłośnicy surfingu.
Cała impreza organizowana jest w calu zebrania dotacji dla lokalnego hospicjum (Devon Hospice), które udziela pomocy osobom chorym na raka i inne nieuleczalne choroby. W dzień startu było chłodno i siąpił deszcz co nie napawało nas zbytnim optymizmem. Potem był dźwięk na start i ruszyliśmy. Początkowo trasa biegła szczytem klifów, które poza tym, że pozwalały na zachwycanie się wspaniałymi widokami to również oferowały dość poważne podbiegi i zbiegi. Na szczęście po pewnym czasie słońce wyszło zza chmur i zrobiło się przyjemnie ciepło.
W miejscowości Croyde Bay trasa zbiegła na plażę! Piasek był mokry i było okropnie, każdy krok był walką o życie. A potem były schody (chyba było tam ze sto stopni albo i więcej!) prowadzące z powrotem na szczyt klifów. Dla oddechu trasa znów lekko się wypłaszczała, aby zaoferować nam 150 metrów przewyższenia na długości 500 metrów. Następnie biegliśmy polami, łąkami i drogami szutrowymi, a na 17 kilometrze wróciliśmy na ścieżkę wzdłuż klifów.
Wtedy już wiedziałam, że nie mam szans na pokonanie trasy maratonu. Tym bardziej, że na samym początku biegu podsłuchaliśmy rozmowę dwóch „lokalsów”, którzy mówili, że druga pętla jest o wiele trudniejsza, niż pierwsza (?!?!), a po drugie, co roku na bieg zapisują się mniej więcej te same osoby, które podbijają czasy.
I w ten sposób z czasem 2 godziny 50 minut zakończyliśmy nasz półmaraton, który miał być maratonem. Nie byłam zadowolona z tej decyzji ale czułam, że wykorzystałam 75% moich sił i kolejna pętla byłaby tylko drogą przez mękę. Wtedy też jeszcze nie wiedziałam o czającym się demonie czyli niskim poziomie żelaza i spadającym poziomie hemoglobiny….
Ale koniec końców o złote gacie się nie ścigaliśmy i po tym jak emocje opadły z przyjemnością świętowaliśmy nasze zwycięstwo w okolicznej restauracji, przy winie, rybie i widoku na morze. A na zakończenie był spacer, morze, zachód słońca i lekki niedosyt. Ale najważniejsza to dobra zabawa i radowanie się z tego co przynosi życie.