Kolejny weekend i kolejny długi bieg. Ale niestety żelazko znów spadło i znów mamy nogi z waty i sieczkę w płucach. Najchętniej to ćwiczyłabym pilates bo nie wymaga zbyt wielkich nakładów energii a najlepiej leżeć gdzieś na plaży i pozwalać żelazku rządzić.
Wybraliśmy się do Cotswold bo piękne i pagórkowate. Plan działania obmyślony na 32 kilometry. Najpierw było super zimno. Po dojechaniu na miejsce było nadal super zimno i pół godziny przekonywaliśmy siebie nawzajem że jednak musimy. Jak już zaczęliśmy to na 9 kilometrze stwierdziłam, że nie mam totalnie siły biec, mam zawroty głowy, bóle brzucha i mam to gdzieś wracamy. Trzeba żelazo podładować a nie dobijać organizmy na 2 tygodnie przed maratonem.
Zaczęliśmy w Northleach (takiej przytulnej wioseczce), potem był pola, łąki i lasy aż dobiegliśmy do ruin willi w Chadworth z czasów rzymskich (wstęp 10 funtów! Ale zdzierstwo!) potem jeszcze kawałek po błotnistej ścieżce w lesie i tutaj nastąpił punkt zwrotny. Wykombinowaliśmy najkrótszą drogę powrotną i tyle.
Tak więc 17km nam wpadło. Słabo ale najważniejsze, że się ruszyliśmy i coś zrobiliśmy ale to „coś” jakiś taki kac moralny zostawiło. Ale życie trzeba brać na klatę! Będzie ok:)
Łączna suma podbiegów: 252m
PS. Okazało się, że moje żelazo leży i kwiczy, tak jak czułam. Jadę na Spatone. Energii przybywaj!